czwartek, 12 stycznia 2012

ZWYCIĘSKIE OPOWIADANIE

"Runa"

Uważaj!- krzyknął Edgar.
    Frederic usłyszał ostrzeżenie i uskoczył w bok. Ostrze minęło o cal jego głowę. Obrócił się i podniósł wyżej tarczę. Spojrzał na swojego przeciwnika. Grasant był o głowę wyższy i prawie dwa razy szerszy od niego. W rękach trzymał dwa prymitywnie wykonane topory. Jego wykrzywioną bitewnym szałem twarz umalowano tak, by przypominała dzikie zwierzę. Frederic nie miał wątpliwości, że użyto do tego ludzkiej krwi.
- Dlaczego po p-ostu nie zdechniesz, kundlu?!- Krzyknął rycerz i przyjął kolejny cios. Tym razem na tarczę.
    Frederic nie mógł uwierzyć, że barbarzyńca znów stał na nogach. Jego ciało krwawiło z dziesiątek ran. Co najmniej  dwie z nich były śmiertelne. Tak przynajmniej wydawało się Fredericowi. Przed chwilą Bretończyk trafił go idealnym cięciem między bark, a szyję. Za drugim razem celnym sztychem przebił mu prawe płuco. Żaden człowiek nie byłby w stanie dalej oddychać, a co dopiero walczyć.
    Nie było czasu się dłużej nad tym zastanawiać. Ogarnięty szałem grasant rzucił się z krzykiem na Frederica. Rycerz uskoczył w tył, po czym przeszedł do ofensywy. Pchnął tarczą w prawą rękę przeciwnika, odtrącając ją. Następnie zamachnął się z całej siły mieczem. Trafił dokładnie tam gdzie chciał. Dłoń z toporem upadła na zroszoną krwią ziemię. Nie zakończył jednak manewru. Wiedział, że to nie koniec. Szybko podniósł tarczę zasłaniając swoją prawą stronę. Dokładnie na czas, by przechwycić opadający cios. Barbarzyńca walczył nadal, mimo utraty ręki. Frederic nie stracił jednak koncentracji. Wykonał krok w lewą stronę. Pochylił się i wyprowadził pchnięcie.
    Ryk barbarzyńcy ucichł. Uciszyło go ostrze miecza, po którym spływała czerwona posoka. Cios przebił gardło, zgruchotał czaszkę i dotarł aż do mózgu. Rycerz i grasant stali przez chwilę bez najmniejszego ruchu. Frederic spojrzał w oczy swego przeciwnika. Zauważył jak gaśnie w nich ogień bitewnego szału, a wraz z nim jego życie.
- Le combat est fini. - wyszeptał Frederic do leżących przed nim zwłok.

                                                                          *    *    *

    Gęsty dym unoszący się nad obozowiskiem tworzył białą wstęgę na czarnym niebie nocy.  Nawet niewprawne oko mogło go wypatrzeć z odległości kilkunastu kilometrów. W tak niebezpiecznych czasach było to niezwykle ryzykowne. Nie przeszkadzało to jednak żołnierzom, którzy korzystali ze światła oraz kojącego ciepła ogniska. Dzisiejszego wieczora mogli czuć się bezpiecznie.
    Czworo mężczyzn zasiadło przy ogniu. W powietrzu wokół nich unosił się zapach pieczonego mięsa. Nie był on w stanie nawet częściowo stłumić woni bretońskiego sera, którym się częstowali.
- Sp-óbuj – powiedział Gerard i podsunął kawałek pod nos jednemu z towarzyszy -  nie jest taki zły!
Lars Engel, jedyny człowiek z Imperium w całej grupie skrzywił się i odwrócił głowę.
- Weź to ode mnie.- Krzyknął Lars. - Z trudem potrafię z wami wysiedzieć przez to świństwo!Nic dziwnego, że wokół nas nie ma żywej duszy! Uciekli od waszego sera!
    Miał rację. Od sześciu dni, czyli od czasu gdy stoczyli walkę z nielicznym oddziałem wroga, nie napotkali żadnego oporu. Wyglądało na to, że ziemie na południe od Middenheim są bezpiecznie. Zwierzoludzie, gobliny i najliczniejsi przy oblężeniu grasanci jakby z dnia na dzień zniknęli.
- To nie przez se- , nawet k-uki się stąd wyniosły. To Gerard puszy łąki!- zakrzyczał Edgar i wybuchnął śmiechem.
Przy ognisku na moment zapadła cisza. Żołnierze spojrzeli po sobie nie bardzo wiedząc co Edgar miał na myśli. Mimo, że Bretończycy byli na ziemiach ponad rok, nadal nie władali płynnie staroświatowym. Nie wymawiali niektórych głosek i mówili zdecydowanie zbyt szybko.
Imperialczyk Lars nie przyzwyczaił się jeszcze do ich specyficznego sposobu mówienia. Przez to większość opowiadanych przez rycerzy żartów była dla niego obca. Wyglądało na to, że to był jeden z nich.
    Cisza trwała jednak nadal. Lars spojrzał na Frederica. Frederic na Gerarda. Gerard na Larsa. W jednej chwili wszyscy zanieśli się śmiechem. Śmiali się tak, że pospadali z pieńków, które służyły im za siedziska. Edgar siedział i spoglądał na tarzających się po ziemi kompanów. Zupełnie nie spodziewał się aż takiej żywej reakcji.
    Pierwszy podniósł się Frederic. Podszedł do Edgara, klepnął go w ramię i spokojnie wytłumaczył.
- Mówi się bąki, Edgarze! Puszczać bąki!
Trzech bretońskich rycerzy oraz imperialny rajtar ponownie zaczęło się śmiać.

                                                                          *   *   *

    Jakiś czas później kiedy księżyce Morslieb oraz Manslieb były już wysoko na niebie, Frederic kończył swoją wartę. Wokoło nie było słychać nic prócz chrapania jego towarzyszy. Ognisko tliło się dość łagodnie - gotowe by za chwilę zgasnąć. Frederic oderwał oczy od nieba, w które się wpatrywał i wstał, by obudzić Larsa. Do świtu pozostały zaledwie trzy godziny. Na wojnie należy wykorzystywać każdą chwilę na odpoczynek. Nawet jeśli akurat nie toczy się żadnej bitwy.     Podszedł do paleniska i podniósł kawałek chłodnego mięsa. Włożył go do ust i skrzywił się. Wydawało się, że wszystko- zaczynając od pieczeni, a kończąc na wodzie, smakowało w Imperium okropnie. Jedyną przyprawą jakiej używali imperialni kucharze była sól. Frederic uznał, że ich upodobanie do pochłaniania ogromnych ilości kiełbasy sprawiło, że nie słyszeli nigdy o kminku, tileańskich ziołach, czy choćby o suszonych pomidorach. Smak potraw był tak samo mdły jak ten kraj.
    Rycerz zaczął niespiesznie przeżuwać jedzenie. Gdyby miał przy sobie choć trochę czosnku. 
Bretończyk nie tęsknił wyłącznie za jedzeniem i trunkami ze swej ojczyzny. Brakowało mu przede wszystkim świeżego bretońskiego powietrza oraz wiecznie zielonych pól swej posiadłości. Jako najstarszy syn szlachcica dziedziczył cały majątek rodziny de Javot. Jego dwaj bracia i siostra pozbawieni byli tego przywileju. Mimo wszystko żyli między sobą w zgodzie. Kochali się i oddaliby za siebie życie. Było to rzadkie zjawisko w podszytych spiskami szlacheckich rodach.     Teraz pośród cieni nocy szczególnie odczuwał brak bliskich mu osób. Wszystko w Imperium było szare i przesiąknięte zapachem wojny. Co prawda Lars uparcie twierdził, że jest tak  z powodu inwazji Chaosu. Ponoć to Archeon i jego hordy przyniosły ze sobą rozpacz, wicher i chłód na ziemie należące do potomków Sigmara. Frederic nie miał powodu mu nie wierzyć, ale mimo wszystko nie potrafił sobie wyobrazić życia poza granicami swojej ojczyzny. Kiedy nadchodził zmrok i dopadała go samotność, jedynie myśl o powrocie do domu dodawała mu sił.
    Nadal żuł pozbawiony smaku posiłek. Już wczoraj myślał o końcu wojny. Każdy żołnierz o tym marzy. Często rozkaz wymarszu szybko ucina podobne pragnienia. Jeśli jednak jutro nie spotkają wroga, będzie to już ich siódmy dzień bez walki. Może wojna chyliła się wreszcie ku końcowi?
    Z trudem przełknął ostatni kawałek mięsa. Do jego podniebienia dopiero teraz dotarło, że jest na nim więcej soli niż w całym Morzu Szponów. Rozejrzał się w poszukiwaniu manierki z wodą. Nigdzie nie było jej widać. Wyjął z plecaka pochodnię i zapalił ją od tlącego się ogniska. Zrobiło się znacznie jaśniej. Dostrzegł butelkę, która leżała tuż przy Edgarze. Dlaczego ten obżartuch zawsze brał pierwszą wartę? Chrapał później najgłośniej ze wszystkich i nigdy nie można go było dobudzić! Frederic schylił się i odkorkował butelkę.
    Nie zdążył się napić. Ciszę przerwał krzyk.
- Pomocy!- wrzeszczał ktoś pośród ciemności. -  Na bogów, niech ktoś mi pomoże!
Frederic słyszał podobne wołanie aż nazbyt często podczas wojny. Od razu rzucił się do działania.
- Wstawać! Trzeba jej pomóc!- zakrzyknął ile sił w płucach.- Wstawać do chole-y!
    Towarzysze obudzili się natychmiast. Krzątali się wokoło w poszukiwaniu swej broni. Kiedy spojrzeli w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stał Frederic, ujrzeli jedynie pochodnię wbiegającą w las. Gerard zawołał za nim.
- Gdzie biegniesz? Poczekaj na nas, chłopcze!
Odpowiedziało mu wściekłe wycie zbliżających się wilków oraz wzywająca pomocy kobieta.

                                                                         *   *   *

    Biegł pośród cieni. Od kilku uderzeń serca nie słyszał już wycia wilków. Krzyki kobiety również ucichły. Wiedział, że ją dogoniły. Przeraziła go myśl, że nie przybędzie na czas. W swym życiu widział już dość śmierci zadawanej niewinnym. Nie pozwoli na jeszcze jedną.
    Zatrzymał się w pewnej chwili. Rozejrzał się wokoło. Zobaczył tylko drzewa i liście. Zamknął na chwilę oczy i wytężył słuch.
- Krzyknij jeszcze jeden raz. - pomyślał - Jeden raz i cię znajdę.
Nadal cisza.
Nagle tuż po jego prawej stronie usłyszał warczenie. Po nim nastąpił krzyk. Znaczyło to, że kobieta jeszcze żyła!
Frederic ruszył szybko w tamtą stronę.
- Wytrzymaj – wyszeptał do siebie.
Każdy jego krok rysował w jego głowie obraz rozszarpanego kobiecego ciała.
- Wytrzymaj jeszcze trochę. - powtórzył, po czym wbiegł na polanę.

                                                                         *   *   *

    Zęby przecięły skórę, rozszarpały mięśnie i zacisnęły się na kości. Przewróciła się. Ból był nie do wytrzymania. Ona wiedziała jednak, że musi przeżyć. Krzyknęła, by dodać sobie sił i pozbyć się choć części cierpienia, którego doznawało jej ciało. Wilczur trzymał ją za nogę tuż powyżej kostki. Szarpał i gryzł bez chwili wytchnienia. Odłamki kości trzeszczały między jego kłami.
    Kobieta resztką sił zrobiła jedyną rzecz, która mogła ją uratować. Usiadła i przyciągnęła się jak najbliżej wilka. Nie miała przy sobie broni. Nie miała nawet rękawic chroniących jej dłonie. Chwyciła jego głowę i wbiła kciuki w oczy zwierzęcia.
    Jej uszy wypełniły się odgłosami agonii. Nie wiedziała czy należą one do wilka, czy do niej samej.
    Drapieżnik zacisnął szczęki jeszcze mocniej, prawie odrywając kobiecie nogę. Wtedy to paznokcie przebiły się przez miękkie gałki oczne i naparły dalej. Kobieta poczuła, że opuszcza ją świadomość. Ból był zbyt wielki. Wiedziała, że już dłużej nie wytrzyma.
    Wtedy zwierzę puściło.
    Kiedy kobieta padała na ziemię zobaczyła, że trzy kolejne wilki biegną w jej stronę.
    W końcu jej umysł odpłynął w ciemność. Ból był zbyt wielki.

                                                                        *   *   *

    Nie czuł zmęczenia. Zmysł walki kierował jego mięśniami i oddechem. Trzy wilki atakowały wspólnie. Czekały cierpliwie na najmniejszą lukę w obronie Frederica. Dwa z nich próbowały gryźć to z lewej, to z prawej strony. Rzucały się oba na raz lub pojedynczo. Czasami robiły to tylko po to, by dać szansę trzeciemu z nich, który atakował ze środka. Frederic nigdy nie widział, by zwierzęta atakowały w tak skoordynowany sposób.
    Rycerz z trudem odganiał bestie od siebie. Machał pochodnią i wyprowadzał cięcia mieczem. Jedynym tego skutkiem było trzymanie ich na dystans. Zdawał sobie sprawę z tego, że prędzej czy później się zmęczy. Jedynym ratunkiem było zajęcie się wilkami po kolei. Jak jednak zrobić to bez narażania się na atak pozostałych? Co gorsza gdyby rzucił się do ataku zostawiłby kobietę zupełnie bezbronną. Nawet nie wiedział czy kobieta leżąca u jego stóp nadal żyła. Była poważnie ranna. Jej noga była niemal odgryziona od reszty ciała. Najpewniej nawet jeśli przeżyje już nigdy nie będzie chodzić. Musiał zaryzykować.
    Wziął szeroki zamach pochodnią, którą trzymał w prawej ręce. Tym ruchem odstraszył dwa wilki stojące tuż przed nim. Wtedy zrobił szybkie dwa kroki w stronę trzeciego zwierzęcia. Ustawił się do niego bokiem, tak by widzieć je zaledwie kątem oka i czekał. Wiedział co za chwilę nastąpi.
    W momencie gdy dojrzał, że zwierzę szykuje się do skoku, rzucił się przed siebie. Kiedy  leciał wyprowadził zamaszyste cięcie mieczem na odlew. Poczuł, że ostrze przecina sierść i dociera do ciała. Frederic wiedział, że zranił wilka, ale nie miał nawet chwili, by sprawdzić jak bardzo. Miał jedynie nadzieję, że kupił sobie tym manewrem trochę czasu.
    Przeturlał się po ziemi i błyskawicznie wstał. Obrócił się i jednocześnie zamachnął się pochodnią. Nie zdążył dokończyć tego ciosu. Dwa pozostałe wilki skoczyły w jego stronę i jeden z nich chwycił w paszczę drewniany trzon pochodni. Frederic zdał sobie sprawę, że nie ma szans ze zwierzęciem. Puścił więc pochodnię dokładnie na czas, by zrobić krok w tył i uniknąć ugryzienia drugiego wilka. Łuczywo upadło na ziemię zbyt daleko, by je podnieść. Wilki okrążyły płomień i ruszyły w stronę rycerza.
    Frederic zaczął się cofać. Z każdym krokiem coraz bardziej oddalał się od źródła światła.
Przerzucił miecz do prawej ręki i szykował się na odparcie kolejnego ataku. Jego sytuacja była teraz znacznie gorsza, gdyż ciemność sprzyjała przyzwyczajonym do nocy bestiom. Nieco pocieszający był fakt, że trzeci wilczur leżał na boku i zdychał, po tym jak Frederic trafił go chwilę temu.
    Kolejny atak i oba wilki rzuciły mu się do gardła. Zdążył pchnąć i ostrze zanurzyło się w piersi jednego z nich. Drugi leciał nadal wprost na twarz rycerza. Frederic nie miał czasu wyciągnąć miecza. Puścił więc go i opadł na plecy. Wyprostował nogi i przerzucił wilka nad sobą. Szybko pozbierał się z ziemi. Niewiele widział, poczuł jedynie, że zanurza dłonie w rozlanej na polanie krwi zranionego stworzenia. Wstał tylko po to, by zobaczyć, że przebite wcześniej zwierzę odbiega z mieczem sterczącym mu z boku.
    Przewrócony wilk właśnie się podnosił. Frederic bez chwili zawahania ruszył po pochodnię. W ciemności potknął się o coś i upadł. Kiedy leżał na ziemi zobaczył, że była to butelka, którą przyniósł tutaj ze sobą z obozowiska. Przeklinał swoje szczęście. Pochodnia znajdowała się zaledwie kilka metrów od niego. Wilk właśnie ją mijał. Frederic nie zdąży teraz do niej dobiec. Jej światło ukazało na chwilę oblicze bestii. Wilk był czarniejszy niż nocne niebo. Z jego paszczy sterczały rzędy ostrych kłów, między którymi przeciekała gęsta ślina. Najbardziej przerażające były jednak jego zielone ślepia, które jaśniały w mroku niczym rozżarzone szmaragdy.
    Wilczur zwolnił. Spojrzał na dogasającą pochodnię po czym przeniósł swój wzrok na człowieka. Zwycięstwo było tak blisko. Niemal w zasięgu ręki. W zasięgu.. dłoni. Frederic spojrzał na swoją dłoń. Zobaczył, że nie jest ona mokra od czerwonej krwi. Zbliżył ją do nosa i powąchał.
    Rozpoznał zapach i uśmiechnął się.
    W mgnieniu oka chwycił butelkę i rzucił ją w stronę wilka.

                                                                       *   *   *

- Gdzie on jest?- Zapytał Gerard.
- Nie wiem. Słyszycie coś?- Odparł Edgar
- Nic nie słyszę do cholery, bo wciąż gadacie! Przymknąć się!- Wrzasnął Lars
    Nie minęło sześćdziesiąt uderzeń serca od momentu kiedy wbiegli za Frederic'iem w las. Teraz jednak nie mogli go odnaleźć. Z początku widzieli jeszcze światło jego pochodni. Kiedy je zgubili zaczęli podążać za odgłosami wycia wilków. W pewnej chwili i one zamilkły.
- Jak mamy go znaleźć w tym lesie? Przecież tu jest ciemniej niż w piekle.- Zapytał ponownie Edgar.
    Lars nie zdążył go tym razem uciszyć, gdyż tuż na wprost nich las rozświetlił wysoki płomień. Światło było tak mocne, że przyćmiło nawet pochodnie, które trzymali w rękach.
    Bez słowa pobiegli w tamtą stronę.

                                                                       *   *   *

    Frederic nachylił się nad ciałem nieprzytomnej kobiety. Chwycił ją ostrożnie za głowę i przesunął w swoją stronę. Odgarnął jej włosy z twarzy. Płomienie nadal dostatecznie rozjaśniały okolicę, mógł więc przyjrzeć się jej wyraźnie.
    Była młoda. Rysy miała wciąż delikatne i nieostre. Frederic był pewny, że nie mogła mieć więcej niż siedemnaście lat. Z pewnością wyrośnie pewnego dnia na piękną kobietę. Jak tylko przeżyje dzisiejszą noc. Przysunął ucho do jej ust. Oddychała płytko lecz rytmicznie. Następnie spojrzał na jej nogę. Ucieszył się, że rana nie była aż tak poważna jak wydawało mu się na początku. Miał nadzieję, że obejdzie się bez amputacji. Dopiero teraz dotarło do niego, że kobieta ubrana jest w białą suknię. Zanim zdążył się nad tym zastanowić, usłyszał za swoimi plecami głosy swoich towarzyszy.
- Na-eszcie cię znaleźliśmy, chłopie!- Zakrzyknął Gerard.
- Co ci strzeliło do głowy, by samemu ruszać w las? - Spytał Lars- Czy w waszej ojczyźnie skaczecie choćby w ogień, gdy słyszycie wołanie niewiasty w potrzebie?!
Ostatni zza drzew wyszedł Edgar jednak pierwszy podbiegł do Frederica.
- Mogłeś zginąć, F-edi! A obiecaliśmy sobie, że giniemy -azem!- powiedział Edgar i uderzył niezbyt lekko Frederica w ramię. Ten uśmiechnął się tylko i odparł:
- Najpewniej tak by się stało, gdyby nie twój napój nasenny, przyjacielu. Cieszę się, że nie wypiłeś wszystkiego. Nie mam ci też za złe tego, że się nie podzieliłeś. Mogłoby go wtedy zabraknąć na to.
Frederic wskazał przyjaciołom szeroki okrąg spalonej trawy na samym środku polany. Miejsce, w które rzucił butelką pełną najmocniejszej gorzałki jaką zna Imperium.
- Dziękujmy Sigmarowi za twe żelazne podniebienie Edgarze.- Podsumował Lars.
- A co z tą tutaj?- Wtrącił się Gerard.
- Zabierzemy ją do nas. - Odparł Frederic.
Podszedł do kobiety i wziął ją ostrożnie na ręce. Znów jego uwagę przykuł strój dziewczyny.
- A kiedy się obudzi, zadamy jej parę pytań.- dodał i ruszył w stronę obozu.

                                                                       *   *   *

    Mężczyzna nie miał siły dalej iść. Przez całą noc potykał się i przewracał się na ziemię. Ból głowy nieco się zmniejszył, jednak świadomość tego co stracił poprzedniego dnia, nie pozwalała mu nawet marzyć o przeżyciu. Może zasługiwał na śmierć? Zawiódł i mógł mieć jedynie nadzieję, że jego przyjaciele odnieśli zwycięstwo. Jeśli jednak polegli - świat upadnie. W przypadku porażki, pozostanie jedynie modlitwa o to, by ktokolwiek z żyjących mógł jeszcze ujrzeć świt. Mężczyzna próbował zapłakać na samą myśl o wstającym słońcu. Nawet tego nie mógł uczynić. Po raz kolejny tego dnia zdał sobie sprawę, że on sam już przegrał.
    Nagle poczuł, że czyjaś ręka zaciska się na jego ramieniu. Obrócił się i krzyknął z przerażenia:
- Nie krzywdźcie mnie, błagam! Błagam was!
Nie zobaczył nikogo. Nadal krzyczał, gdy do jego uszu dotarły słowa wypowiadane przez dobrze znany mu głos.
- Spokojnie Taarel'u. Już nikt Cię nie skrzywdzi.- odezwał się drugi mężczyzna.
Na dźwięk jego głosu Taarel uspokoił się i skłonił się nisko.
- Żyjesz mistrzu i odnalazłeś mnie. Czy to znaczy, że zwyciężyliśmy?
- Nie, przyjacielu. Uciekła nam – odrzekł ciemnowłosy mężczyzna i spuścił wzrok. Następnie przejechał dłonią po swej poparzonej twarzy i dodał –  Czarna Runa urodzi już za sześć dni.
    Taarel podniósł głowę, by spojrzeć przed siebie. Tak bardzo chciał ujrzeć zielone oczy swego przyjaciela. Zawsze odnajdywał w nich wielką odwagę. Chciał zobaczyć jego niezachwianą wiarę w pokonanie zła, które nawiedzało świat. Zamiast tego zobaczył jedynie całkowitą ciemność. Wieczną noc jaką widzi każdy ślepiec.
                                                                           
                                                                      *   *   *

    Obudził ją zapach pieczonego na ogniu mięsa. „Dobrze” pomyślała. Dziecko potrzebuje teraz dużo jedzenia. Otworzyła powoli oczy i podniosła głowę. Leżała niedaleko ogniska, przy którym spało trzech mężczyzn. Czwarty z nich siedział do niej tyłem, jadł coś i od czasu do czasu popijał coś z butelki.
    Bezszelestnie wstała. Po chwili poczuła lekkie swędzenie tuż nad kostką. Spojrzała w dół i zauważyła, że rana, którą zadali jej kapłani została zabandażowana. Uśmiechnęła się do siebie kiedy zdała sobie sprawę, że opatrunek doskonale ukrył jej tajemnicę. Rozejrzała się dookoła. Tuż przy palenisku leżał sztylet. Zgrabnie przeszła między drzemiącymi żołnierzami i wzięła go do ręki.
    W tej właśnie chwili pijący mężczyzna obrócił się w jej stronę. Błyskawicznie schowała sztylet za siebie.
- O, widzę, że z panienką już lepiej.- powiedział obdarzając ją szerokim uśmiechem. Jak tam noga?- dodał.
Kobieta odwzajemniła uśmiech i podeszła do mężczyzny. Udawała przy tym, że wciąż boli ją noga.
- Niech się panienka przysiądzie i coś zje. Nawet gorzałką mogę poczęstować.- mówił dalej żołnierz.
Usiadła przy nim i wciąż się uśmiechała.
- Ależ się Frederic ucieszy jak się dowie, że z panienką wszystko w porządku. Czy mogę spytać jak się panienka nazywa?
- Runa.- odpowiedziała.
W momencie kiedy zobaczyła jego przerażone oczy wiedziała, że musi działać szybko. Podniosła sztylet i wbiła go w skroń mężczyzny. Umarł nie wydając najmniejszego dźwięku. Wstała i z ostrzem w dłoni podeszła do pozostałych. Chwilę później już nie żyli.
    Dziewczyna usiadła przy ognisku. Wokół niej leżały martwe ciała. Pogłaskała się po brzuchu, który dzisiaj był już znacznie większy niż wczoraj.  Zakrwawioną dłonią chwyciła kawałek mięsa.  Włożyła go do ust zatopiła w nim cztery rzędy ostrych jak igły zębów. Dziecko potrzebuje teraz dużo jedzenia.


                                                                     KONIEC

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz